poniedziałek, 7 marca 2016

Alfabet 2016 roku: I, C, A, N. Część 4.

Sentinelczycy - ten tajemniczy lud pierwotny wywodzący się z Andamanów i Nikobarów - zamieszkują wyspę (jakby inaczej) Sentinel Północny. Wyspa ma powierzchnię 72 km kwadratowych i zasiedla ją (według różnych szacunków) od 50 do 400 lub od 250 do 300 Sentinelczyków (nikt dokładnie nie wie). Sentinelczycy porozumiewają się językiem sentinel, którego nikt oprócz nich nie zna. Kontaktów ze światem zewnętrznym utrzymywać nie chcą (na obcych reagują wręcz agresywnie), nie interesuje ich nawet pomoc humanitarna. Oficjalnie ich wyspa wchodzi w skład terytorium Indii, w praktyce Sentinelczycy pozostawieni są sami sobie, tak jak tego sobie życzą, i nie są w żaden sposób kontrolowani. W sieci możecie znaleźć różne historie dotyczące prób kontaktu z nimi - według jednej z nich rybacy, którzy rozbili się u wybrzeży Sentinela Północnego, z(a)ginęli bez wieści. Sentinelczycy potrafią z łuków strzelać do samolotów. Wyobrażacie sobie więc jak bardzo nie chcą, aby świat zewnętrzny zakłócał im spokój.
Sentinelczycy nie są jedynym ludem pierwotnym zamieszkującym Andamany. Jest jeszcze kilka innych ciekawych plemion (Andamańczycy, Jarawa, Jangil, czy Onge). My na własne oczy mogliśmy zobaczyć przedstawicieli jednego z nich - Jarawańczyków. Niestety dowodów tego spotkania nie mamy żadnych, a było ku temu kilka powodów. O szczegółach przeczytacie poniżej.
Za czym kolejka ta stoi? Za bramą na drodze prowadzącej przez tereny plemienia Jarawa.

Plemię Jarawa zamieszkuje tereny na Andamanie Południowym. Jarawańczyków jest od 250 do 400 (znowu nikt nie wie tego na sto procent) i tak jak Sentinelczycy, nie przepadają za kontaktami ze światem zewnętrznym. Jednakże zmuszeni są do nich poniekąd; tereny, które zamieszkują, leżą na drodze na wyspę Baratang, a ta jest celem dla wielu turystów (i pewnie nie tylko). Rząd zdecydował się więc przez ich tereny puścić jedną asfaltową drogę, która jest otwierana 4 razy dziennie (od strony Port Blair o 6:00, 9:00, 12:00 i 14:30) i którą w zwartej kolumnie samochodów można przedostać się na drugą stronę, czyli do przystani Middle Strait, skąd promem można dotrzeć na wyspę Baratang

I tak właśnie my postąpilimy, żeby dostać się do Baratang. A ponieważ przez całą podróż przez terytorium plemienia Jarawa obowiązuje zakaz robienia zdjęć, dowodów tej przygody nie mamy (nie chcieliśmy nawet ryzykować, bo jeśli ktoś by nas przyłapał na robieniu zdjęć, moglibyśmy zapłacić 10,000 rupii albo spędzić 3 do 7 lat w więzieniu... A i sami Jarawańczycy mogliby nas za próbę fotografowania poczęstować strzałą z łuku, więc nie opłacało się to nam wcale...).

Ale mogę Wam pokazać, jak wygląda świat przed bramą. Oto i on ;)

Stragany ustawione wzdłuż drogi prowadzącej do terytorium Jarawa.
Te placki wyglądają zachęcająco słodko, ale takie wcale nie są.
Samochody zaczynają się ustawiać w kolejce do bramy na klika godzin przed jej otwarciem.
My przyjechaliśmy na miejsce przed 8:00 i mieliśmy sporo czasu na spacerowanie.
Te budynki są już za bramą.
Z nudów można czepić się wszystkiego.
Większość oczekujących w kolejce zdecydowała się jednak na kawę lub herbatę.
Dzień zaczynał się robić naprawdę gorrrący.
Okolice bramy i wszystko za nią jest bardzo dzikie i zielone.
I tu mogłabym rozpisać się o tym, jaka droga przez terytorium Jarawa jest ciekawa, dzika, czysta, miejscami nierówna i niebezpieczna, jak jest tam soczyście zielono i przyjemnie chłodno, jak Jarawańczycy wyglądają... Niestety opis nie odda prawdziwych wrażeń; te trzeba zdobyć własnymi zmysłami. Zatem jeśli szukacie wrażeń i nie boicie się przygód, ruszajcie do przystani Middle Strait ;)

Po 1,5 h jazdy samochodem w dość zwartej kolumnie (ponoć pierwszy zawsze jedzie autobus a w nim kilku uzbrojonych żołnierzy, tak na wszelki wypadek...), dotarliśmy na miejsce, a stamtąd rządowym promem dopłynęliśmy na wyspę Baratang. Resztę podróży mam udokumentowaną zdjęciami, więc nie będę przedłużać i zapraszam Was do ich obejrzenia. A jeśli chcecie dowiedzieć się więcej o trasie, którą przebyliśmy, możecie na przykład zerknąć tu lub tu.   

Middle Strait.
Na promie do Baratang.
Tutejsze wody są równie piękne co niebezpieczne.
Rejs umilałam sobie zabawą z Tricią, którą poznałam jeszcze na Havelock Island.
Po jakimś kwadransie byliśmy po drugiej stronie.
Przywitało nas zwierzę parzystokopytne...
... oraz te ostrzeżenia. Widać o krokodyla tutaj nie trudno.
Na przystani byliśmy tylko chwilę.
Łódką popłynęliśmy w krótki rejs...
... przez las namorzynowy,...
... aż do kolejnej przystani.
Stamtąd piaszczystą dróżką,...
... przez pola,...
... dotarliśmy do maleńkiej osady.
Obejście z bliska.
Trasa wiodła przez czyjeś podwórko.
Naszym celem była jaskinia.
A dokładnie jaskinia wapienna.
Jaskinia.
Lej krasowy.
W jaskini nie było wcale chłodniej, niż na zewnątrz.
Wracaliśmy tą samą drogą, którą przyszliśmy.
Lasy namorzynowe to chyba moje ulubione lasy.
Ale kuchnia indyjska do moich ulubionych niestety nie należy.
Pokręciliśmy się jeszcze chwilę po przystani na wyspie Baratang.
Chatka nad brzegiem rzeki.
Młode namorzyny.
I już jesteśmy z powrotem na przystani Middle Strait.
W pobliżu Port Blair jest wiele miejsc zalanych 12 lat temu przez wody z tsunami.
Ten dzień był naprawdę długi i gorący. Spędziliśmy 12 godzin poza "domem", na świeżym powietrzu, na gorącym słońcu, i troszkę się to odbiło na moim zdrowiu. Tego wieczora moje trzyletnie ciało powiedziało moim rodzicom: dość mam, dostaję gorączki. Przeleżałam całą noc i następny dzień w łóżku, Mamusia i Tatuś doglądali mnie na zmianę, przytulali, otulali chłodnym ręcznikiem, oglądali ze mną bajki, drzemali ze mną, no i podzielili między siebie ostatnie miejsca, które chcieli zobaczyć, i pojedynczo odwiedzili to, co teraz Wam pokażę.

Rano Mamusia pojechała na plażę Mundapahar znajdującą się na samym koniuszku Andamanu Południowego.
Plaża ta jest na skraju lasu.
Las kiedyś był gęstszy, ale w 2004 roku przerzedziło go tsunami.
Pnie wyrwanych z ziemi drzew leżą na plaży do tej pory.
Muszę powiedzieć, że zarówno żywe jak i martwe drzewa wyglądają zjawiskowo.
Ta ogrodzona część zatoki nadaje się do pływania.
Poza nią można być niebezpiecznie blisko krokodyli.
Las przy plaży.
Pnie drzew.
Z plaży Mundapahar rozpościera się naprawdę piękny widok. 
Plaża żywych i martwych drzew.
Tu Mamusia czuła się najbezpieczniej.
Pożegnanie z plażą Mundapahar.
Krokodyl był tu widziany ostatnio 22 stycznia. Od dnia, kiedy Mamusia tam była, mogło się jednak wiele zmienić.
Powrót do Port Blair.
Przyszła kolej na wyprawę Tatusia.
Przypadła mu do zwiedzenia wyspa.
Ross Island.
Obecnie zamieszkiwana jest przez kilka gatunków zwierząt.
Kiedyś służyła Brytyjczykom jako ich główna siedziba na Andamanach.
Dziś są tam tylko ruiny.
Ruiny kościoła.
Budynki zostały zniszczone głównie przez czas, ale również i przez tsunami z 2004 roku.
Takich drzew nie widziałam nigdzie indziej.
Cmentarz na wyspie Ross.
Żywy mieszkaniec wyspy.
Wyspa Ross stała na drodze tsunami, dlatego Andaman Południowy i Port Blair ucierpiały w nim mniej.
Nieczynna elektrownia.
Pozostałości po destylarni wody.
Niektóre budynki na wyspie Ross są szczelnie oplecione korzeniami drzew.
Ross Island.
Ostatni rzut okiem na wyspę. Morze było tego dnia bardzo wzburzone.
Ale na szczęście Tatuś dotarł no nas cały i zdrowy.
Od pierwszego dnia pobytu na Andamanach słyszeliśmy od różnych ludzi "bezpieczeństwo przede wszystkim". Nie ma w tym nic dziwnego; wiadomo, że trzeba o swoje bezpieczeństwo dbać, zawsze i wszędzie. A jeśli jest się takim turystycznym zakątkiem, trzeba dbać o to, by turyści czuli się bezpiecznie. 
My tak właśnie się czuliśmy na Andamanach, czy to na ruchliwej ulicy, w gąszczu lasów, w wodach czy na piaskach okolicznych plaż. Słuchaliśmy ostrzeżeń i postępowaliśmy zgodnie z regułami. Dzięki temu mogliśmy spędzić czas miło i bezpiecznie wrócić do domu.

W historii Andamanów liczba 26 okazała się kilkakrotnie niebezpieczna. 26 lipca 1941 roku miało tu miejsce trzęsienie ziemi, które pozostawiło po sobie wiele zniszczeń (m.in. zniszczyło Cellular Jail i pozostawiło pęknięcie na wyspie Ross). 26 grudnia 2004 roku zatrzęsło się dno oceanu, skutkiem czego powstała wielka fala tsunami, niszcząca na swojej drodze wszystko. Najbardziej ucierpiała leżąca nieopodal Sumatra. Wyspa Ross uratowała Port Blair przed wielką falą, ale nie przed powodzią. Do dziś w wielu miejscach w okolicach stolicy Andamanów stoi woda - pozostałość po tsunami sprzed 12 lat. Ziemia nie nadążyła wszystkiego wchłonąć. Ostatnim tragicznym wydarzeniem było zatonięcie łodzi w turystami. Jak się domyślacie, miało to miejsce 26 dnia - stycznia tym razem (w 2014 roku). Na łódź przeznaczoną do przewozu 25 osób zostało wpuszczonych osób 45, łódź nie wytrzymała takiego obciążenia i zatonęła, a z nią 22 osoby. Od tamtego wydarzenia wprowadzono kategoryczne zasady bezpieczeństwa i każdy turysta chcący przepłynąć się po Andamanach, musi założyć kamizelkę ratunkową. Bezpieczeństwo przede wszystkim, to oczywiste :)

Zmrok zapada w Port Blair.
W sklepie z tradycyjnymi hinduskimi ubraniami.
Ostatnia wizyta w restauracji Gagan.
Pora wracać na kontynent. Żegnajcie, Andamany!
O Andamanach i Chennai pisała dla Was Alicja z Krainy Ropy. Do usłyszenia wkrótce!
PS. Już minął miesiąc od naszego powrotu z Andamanów, ale moje wspomnienia z wyprawy są nadal bardzo żywe. Długo nie zapomnę tej podróży. Nie potrafię wiele powiedzieć o tych Indiach, które wszyscy znają, o Nowym Delhi, Mombaju, czy Taj Mahal. Ale po tym co widziałam i przeżyłam na wyspach wiem, że nie znalazłabym tam nic piękniejszego, ciekawszego, naturalniejszego.
Jeśli ciekawią Was Indie, ale obawiacie się tłoków, kurzu, ostrej kuchni, zachęcam Was do odwiedzenia Andamanów. Zapewnią Wam najlepsze indyjskie wrażenia i najpiękniejsze wspomnienia z możliwych.

PSS. Po wylądowaniu w Kuwejcie zakładałam, że będę miała trochę spokoju, posiedzę w domu, poleniuchuję... O tym, jak mi się to leniuchowanie udało dowiecie się w kolejnym wpisie. Wpadajcie do mnie z wizytą! Cześć :)


1 komentarz:

  1. Aż dziwne, że żaden krajowiec nie siedział tam z krokodylem i nie chciał wynajmować go do zdjęć za jakieś 100 rupii.

    Super to wygląda, aż chce mi się wrócić do Indii,przerobiłem edycję dość kontynentalną i takiego spokoju nie uświadczyłem (no i zero krokodyli).

    OdpowiedzUsuń