czwartek, 7 sierpnia 2014

Jambo, Zanzibar! cz. 1

Jambo wszystkim!

Dwa tygodnie temu skończył się Ramadan - miesiąc, w którym Muzułmanie poszczą cały dzień. Cały tydzień po Ramadanie mieliśmy więc świeto. Jak wiecie, mamusia dostała z tego powodu tydzień wolnego i wybraliśmy się na wycieczkę. Na pewno już się domyśliliście, gdzie byliśmy.

Karibu Zanzibar!, czyli witamy na Zanzibarze :)


 
Zanzibar widziany z okna samolotu.

Ale zanim zacznę opowieść zanzibarską, pozwólcie, że pochwalę się Wam nowymi umietnościami, które nabyłam tuż przed wyjazdem. A mianowicie...

...umiem posługiwać się łyżką!
Tadam! Tak to się robi ;)
Lody to już od dawna umiałam jeść ;)
A tak najbardziej lubię oglądać bajki.
No to teraz przyszła pora na zanzi-opowieść. A więc...

Kuwejt jest małym państewkiem, ale dolecicie stąd na każdy kontynent, do wszystkich większych krajów. Nasz pierwszy lot w kierunku Tanzanii (państwa, w którego skład wchodzi wyspa Zanzibar) był do stolicy Etiopii, Addis Abeby. Wyruszyliśmy późno, ok. 2:30 rano.

Na lotnisku w Kuwejcie miałam bliskie spotkanie ze szklaną ścianą. Chyba byłam bardzo zaspana ;)
Drzemka nr 1. Lot Kuwejt - Addis Abeba.
Etiopia z góry. Jak na państwo afrykańskie, jest tam bardzo zielono.
Do Etiopii dotarliśmy wcześnie rano. Zaczęliśmy więc od śniadania na lotnisku.
I już się szykujemy do kolejnego lotu - do Dar Es Salam, stolicy Tanzanii.
Z Dar Es Salam na Zanzibar dostaliśmy się w 20 minut, też samolotem.
Karibu Zanzibar! Witamy na Zanzibarze!
Hotel, w którym się zatrzymaliśmy, to takie małe domki.
Domek nr 50 - to był nasz dom przez 8 dni.
Reef and Beach Hotel leży między wioskami Jambiani i Makunduchi, nad samym brzegiem Oceanu Indyjskiego. Z domku do brzegu mieliśmy kilka kroków.
Co rano ocean odpływał i miejscowi zaczynali wtedy tam pracę.
Bar przy hotelu znajdował się na samym końcu molo.
W barze i w różnych zakątkach hotelu można było spotkać Masajów, rodowitych mieszkańców Afryki.
Z Kuwejtu wylecieliśmy o 2:30 rano w piątek. Na Zanzibar dotarliśmy ok. godziny 15. Nie mieliśmy już ani czasu ani sił, żeby cokolwiek zwiedzać, więc pokręciliśmy się troszkę po okolicy, poznaliśmy najciekawsze miejsca na terenie hotelu (restaurację, basen, kącik internetowy) i szybko poszliśmy spać, żeby zregenerować siły i móc następnego dnia zacząć poznawać Zanzibar.

Spacer o poranku. Na plaży natknęliśmy się na plantatorkę wodorostów.
Rozgwiazdę widziałam po raz pierwszy w życiu.
Basen hotelowy. Bardzo przyjemne miejsce ;)
Miejscowe piwo. Tanzania jest krajem muzułmańskim, ale alkohol nie jest tu zabroniony.
Pani w restauracji często robiła Tatusiowi sadzone jajko na śniadanie.
Takich roślin nie widziałam w Kuwejcie.
Wieczorem drugiego dnia wszystkich gości zaproszono na występ. Były lokalne tańce i piosenki.
Hotel "Reef and Beach" prowadzony jest przez jednego pana z Holandii, może dlatego większość gości pochodziła właśnie z tego kraju. Ale, jak się później okazało, Holendrzy nie są jedynymi, którzy lubią odwiedzać Zanzibar. Zdziwilibyście się, jak wielu Polaków tam jeździ, a już na pewno szczęki opadłyby Wam (jak nam), gdybyście usłyszeli miejscowych zagadujących do Was po polsku!

Pierwszego dnia nie mieliśmy jeszcze żadnych planów, więc wybraliśmy się po prostu na spacer po plaży. Spotkaliśmy tam pana Alego, który jest przewodnikiem i który zaproponował, że pokaże nam wyspę. I tak zaczęły się nasze przygody na Zanzibarze. Następnego dnia, wypoczęci i pełni energii, pojechaliśmy na pierwszą wycieczkę z panem Alim. 

JAMBIANI VILLAGE
Wioska Jambiani leży na wschodnim brzegu wyspy Zanzibar. Ciągnie się kilka kilometrów i jest to idealne miejsce na wypoczynek. Kiedy pan Ali dowiedział się, że jesteśmy z Polski, powiedział, że w tej wiosce mieszka jedna pani z Polski. Nam nie udało się jej spotkać, ale jeśli Wy wybierzecie się kiedyś do wioski Jambiani na Zanzibarze, koniecznie odwiedźcie "Vanilla House". To dom pani Doroty.

Reklama sklepu pewnej pani Fatmy.
Piasek zanzibarski jest zupełnie inny, niż tu, w Kuwejcie.
Vanilla House, czyli dom pani z Polski.
Było gorąco i pięknie.
Pod tymi kamieniami są skorupy kokosów. Robi się z nich liny. Ale aby to było możliwe, muszą poleżeć w wodzie morskiej przez tydzień lub dwa.
Domki w wiosce Jambiani.
Wioska Jambiani.
Baobab. Pan Ali powiedział, że Masajowie wierzą, że mieszka w nim diabeł.
Jeden z przystanków w przejażdżce po Jambiani.
Podczas tego postoju pewien pan wdrapał się na palmę, by nam zerwać po kokosie.
Ooo, jeden kokos już leci!
Oto bohater tej wspinaczki. Dokonuje teraz otwarcia kokosa.
A to córeczka tego pana. Poprzyglądałyśmy się sobie nawzajem trochę.
Kolejna piękna plaża w Jambiani.
To nie selfie. Ja tak blisko podchodzę, gdy mi Tatuś czy Mamusia robią zdjęcie ;)
Kolejny hotel w Jambiani.
Plantacja wodorostów.
Jeż... jeżozwierz... no, jeżowiec!
Panowie naprawiają dach.
Plażowy handel pamiątkami.
Pan Ali prowadzi nas do szkoły w Jambiani.
W drodze do szkoły przeszliśmy przez czyjś domek.
Dzieci, które w nim mieszkały, towarzyszyły nam potem w spacerze.
Szkoła podstawowa i średnia w Jambiani.
Klasa...
... z widokiem na zieleń.
Jest i lista obecności :)
Wszędzie rosną palmy. Ciocia Laura mieszkała kiedyś na Hawajach i mówiła, że palmy tam są niebezpieczniejsze od rekinów... Palmy zanzibarskie były na szczęście przyjazne :D
W wiejskim sklepie.
Prosto i kolorowo.
A w tym sklepie można było zaopatrzeć się w pamiątki.
Wracamy już do hotelu.
Ci panowie pletli kosze na śmieci z liści palmy.
Nie mogliśmy sobie odmówić jeszcze jednego spaceru brzegiem oceanu.
Niedługo później słońce zaczęło chylić się ku zachodowi.
Jest coraz niżej...
Zachód słońca nad wioską Jambiani.
Tak oto spędziliśmy dwa pierwsze dni na wyspie Zanzibar. Następnego dnia pan Ali miał zorganizować nam całodniową wycieczkę. Ale o tym napiszę Wam w kolejnym wpisie. Zaglądajcie do mnie, żeby zobaczyć kolejny kawałek Zanzibaru.

Pozdrawiam z Kuwejtu :*


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz